Szukanie śpiących owadów, ukrytych w gęstwinie zieleni, wcale nie jest łatwe. Widać je tylko pod pewnym kątem. Trzeba zanurkować w mokrą plątaninę traw. Z tyłu głowy kołacze się myśl, że to najbardziej zakleszczona łąka w okolicy i to nie ze względu na utkwienie pomiędzy czymś, a z racji obecności małych krwiopijców. Boję się ich i już.
Obawa zostaje za chwilę zepchnięta w najdalszy zakamarek umysłu, bo zajmują mnie wreszcie napotkane owady i to przeróżne. Teraz wybrać dogodną pozycję względem rozpędzonego na niebie słońca, które nie czeka, tylko szybko pnie się do góry i za jakiś czas pochłonie wszystkie kolory na łące.
A w trawie, jak w trawie. Zawsze znajdzie się kilka ździebeł, które uparcie włażą w kadr zasłaniają owada. Może z drugiej strony? Nie, tam było dobre światło. Czy to trawsko musi włazić mi do ucha? Aha, to nie roślina, a obudzony przeze mnie pasikonik. Sorry.
Gdy po jakimś czasie wynurzam się spośród traw, jestem mokra od rosy (aparat ocalał), żywcem nadgryziona przez komary (na szczęcie ślepaki jeszcze śpią), ale zadowolona, jakbym szczęśliwie nabyła dowolną ilość cukru. Czy ja mam jakiś cukier w domu???