[33010475]

[Wdowiec] trzymał się bardzo dobrze, nie było żadnych problemów. On był oczywiście z synem, obaj byli całkiem zieloni, ale żadnych pretensji, żadnej histerii i niczego takiego z ich strony nie było. Generalnie rodziny zachowywały się na ogół w sposób opanowany, nie widziałam żadnych scen, choć nie wykluczam, że miały miejsce. Mieliśmy wielu psychologów, ani jedna rodzina nie schodziła do kostnicy bez psychologa i lekarza. Zorganizowano transport, a zatem te rodziny nie musiały o niczym myśleć. Przywożono ich, odwożono i na każdym etapie towarzyszyli im specjaliści. Zorganizowano dla nich nawet ciepłe posiłki. A dla tłumaczy nie. (...)

Wszyscy moi znajomi, którzy tam pracowali, na ogół bardzo nie lubią o tym opowiadać. Gdy byliśmy pochłonięci pracą, było to praktycznie 24 godziny na dobę. Dzwoniono do nas dosłownie w nocy i proszono, abyśmy przyjechali. Szykujesz się 10 minut, bierzesz taksówkę i przyjeżdżasz. Granice czasu i przestrzeni absolutnie znikają. Pamiętam, że gdy kilka dni potem przeglądałam swoje sms-y, wszystkie były od kolegów, z którymi tam pracowałam. A treść była np. taka: „Jestem w kostnicy. Kiedy będziesz?”. Ale mimo to do tego tematu nie wracamy, a ja znam osobiście wielu tłumaczy. Dla każdego z nas są to osobiste przeżycia, nie dyskutowaliśmy o tym i nie czuliśmy, że tworzymy jakąś wspólnotę. (…)

Ze Smoleńska jechaliśmy na miejsce katastrofy z taksówkarzem, jakimś miejscowym, który opowiadał, że w dniu katastrofy pracował i wtedy „mgła była taka, że wyjechałem tylko dlatego, że tu się urodziłem i znam tu każdy centymetr. Ale nie widziałem żadnego samochodu jadącego obok. Gdybym nie był stąd, nie jechałbym samochodem tamtego dnia i w tamtym czasie.”

Co tu więc mówić o samolocie, skoro nawet taksówkarz, którzy zna tam każdy milimetr, praktycznie nie był w stanie jechać. Ten szczegół również dobrze zapamiętałam."