[33010325]

Wiesław Romanowski udostępnił post użytkownika Katarzyna Chimiak.
Świadectwo z Moskwy, z procesu identyfikacji zwłok ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, świadectwo niezwykle cenne.
Katarzyna Chimiak
Warszawa, Masovian Voivodeship ·
Ponieważ znowu bardzo dużo mówi się o katastrofie w Smoleńsku, postanowiłam przetłumaczyć fragment wywiadu z Polina Kozerenko, która w kwietniu 2010 roku była w Smoleńsku i w Moskwie i jako tłumaczka pracowała z krewnymi jednej z ofiar katastrofy przy identyfikacji zwłok. Moim zdaniem jest on bardzo poruszający i na pewno bardzo aktualny:
"Parę prezydencką rozpoznano jeszcze w dniu tragedii, wieczorem albo nocą w sobotę. W niedzielę przekazano ich do Polski, a wszystkie pozostałe ciała przewieziono do Moskwy, do kostnicy, i identyfikowanie ofiar przez rodziny odbywało się tam. Rodziny przylatywały w kilku partiach na lotnisko Domodiedowo. Były specjalnie odbierane, był sztab pracowników, który zorganizowała ambasada. Lekarze i psychologowie zostali przydzieleni każdej rodzinie i towarzyszyli im stale. W kostnicy odbywała się procedura identyfikacji oraz procedura prawna i dokumentacyjna. Wiele ciał było w dość dobrym stanie. Głównie, o ile pamiętam, dotyczyło to ogona samolotu, czyli tych, który siedzieli z tyłu. Ich ciała zachowały się w stanie praktycznie nienaruszonym. Wieniec, który wiozła delegacja, aby położyć go w Katyniu, pachniał naftą, a poza tym był cały. Ale niestety duża liczba ciał została dosłownie pokawałkowana. Dlatego w ich przypadku identyfikacja była trudna. Potrzebna była ekspertyza genetyczna, a to trochę trwa.
Wszystkie rodziny przyleciały. Trzeba powiedzieć, że od strony rosyjskiej wszystko zostało zorganizowane bardzo dobrze. Ja wiem, że ze strony niektórych polskich rodzin, zwłaszcza wysoko postawionych, były pretensje, ale mnie wydają się one dziwne, bo jak można się do czegoś takiego przygotować? W katastrofie zginęło 90 osób, a tę liczbę trzeba pomnożyć co najmniej przez dwa, bo przylatywało z reguły po kilka osób z każdej rodziny. Z mojej perspektywy świadka wszystko było w granicach przyzwoitości, a nawet lepiej. Przywieziono dla rodzin jedzenie i odzież, ponieważ jasnym było, że wszyscy wyruszyli do Moskwy w pośpiechu i mogli nie wziąć z sobą oficjalnych ubrań. Zakwaterowanie w hotelu trwało dosłownie 5 minut. W recepcji utworzono specjalne punkty dla rodzin, aby nie trzeba było stać w żadnych kolejkach. Wszystko odbywało się bardzo sprawnie. Udostępniono im specjalne pomieszczenie w hotelu, gdzie mogli rozmawiać. Tyle przynajmniej widziałam. (…)
Pracowałam z rodziną Barbary Mamińskiej. Ta kobieta była pracownicą kancelarii prezydenta RP, dyrektorem wydziału kadr i nagród. Miała wręczać w Katyniu ordery i medale obywatelom Federacji Rosyjskiej, którzy uczestniczyli w ujawnieniu prawdy o zbrodni katyńskiej. Pracownicy „Memoriału”, w tym Aleksandr Gurianow, mieli wtedy zostać odznaczeni.
Jak była zorganizowana praca z rodzinami? Tłumacze siedzieli w sali konferencyjnej i co jakiś czas podchodzili przedstawiciele Komitetu Śledczego, zawsze w towarzystwie psychologa. Brali tłumacza i ten tłumacz od początku do końca towarzyszył rodzinie, przynajmniej w ciągu dnia roboczego. Wiele ciał, jak już mówiłam, nie dało się zidentyfikować od razu. Rodzina, z którą ja pracowałam, pierwszego dnia nie zdołała rozpoznać ciała. Pokazywano im fotografie, rzeczy, które miała na sobie ofiara albo które znaleziono gdzieś obok i na podstawie opisu przedmiotów, odzieży, rzeczy, jakichś fragmentów oni próbowali rozpoznać, czy to ich krewny.
Trudność polegała też na tym, że to była oficjalna delegacja i wszyscy byli ubrani bardzo podobnie – „biała góra”, „czarny dół”. Marki ubrań były różne, a poza tym wszystko było do siebie bardzo podobne. Dlatego niektórych zidentyfikowano dosłownie po zębach, pieprzykach i innych tego typu szczegółach.
Jeśli na podstawie zdjęcia udało się rozpoznać ofiarę, potem sporządzano specjalistyczne spisy cech szczególnych, elementów ubrania i wszystko trzeba było przetłumaczyć. Jeśli rodzina uznawała, że ten opis jest wierny, wtedy trzeba było zejść do kostnicy i towarzyszyć przy identyfikacji zwłok i sprawdzeniu wszystkich cech szczególnych.
Problem polegał na tym, że takiej liczby polskich profesjonalnych tłumaczy symultanicznych po prostu nie ma. A do tego jeszcze powinien to być człowiek z odpowiednią psychiką, który gotów jest wejść do kostnicy. Nawet super-profesjonalista może nie być w stanie tam pracować. Z jednej strony tłumacz to taka przezroczysta ściana, przez którą przechodzi się z jednego języka na drugi, ale z drugiej to też człowiek, który nie może nie uczestniczyć w tym, co dzieje się dookoła. Na początku czułam taki lęk, że wdowiec po tej kobiecie powiedział: „pani wygląda gorzej niż my”. A ja dopiero co wróciłam ze Smoleńska i byłam w totalnym szoku.
Ze strony niektórych polskich rodzin były pretensje, że tłumacze pracowali nieprofesjonalnie. Ale kim byli ci tłumacze? Tam byli wszyscy, którzy mogli w jakikolwiek sposób pomóc: studenci, doktoranci, pracownicy ambasady. Prawdziwych profesjonalistów było wśród nas dość niewielu, ponieważ po prostu ich nie ma. Musieliśmy zmierzyć się nie tylko z bardzo trudną sytuacją psychologiczną, lecz i prawniczą terminologią. Chodziło przecież o śledztwo, trzeba więc było stosować oficjalną terminologię, w której ważny jest każdy szczegół. Nie można opisać jakiegoś terminu, jeśli go nie znasz. Do tego dochodziło słownictwo medyczne. Na przykład, wszyscy tłumacze siedzieli w sali konferencyjnej i co jakiś czas ci, którzy pracowali akurat z rodzinami, przybiegali i z wybałuszonymi oczami i potarganymi włosami pytali: kto pamięta, jak jest po polsku „tchawica”? Wszyscy zaczynali dyskutować, ktoś pamiętał i tak wspólnymi siłami odnajdywaliśmy właściwe słowa. Na ostatnim etapie pracy zostały nazwy organów wewnętrznych, którymi trzeba się było podzielić. A zatem z punktu widzenia tłumaczy wyglądało to tak, że trzeba było szybko zapoznać się z całą terminologią medyczną i prawną. Przyczyna śmierci podana w akcie zgonu była u wszystkich ta sama: urazy wielonarządowe. Tłumacze długo się namawiali, bo nikt z nas nie wiedział, jak na polski tłumaczy się „urazy wielonarządowe”. Potem wszyscy razem sporządziliśmy nawet słowniczek najczęściej spotykanych terminów. (...)
[Pani Mamińska] została najpierw rozpoznana na podstawie opisu ubrania i fotografii. Gdy wdowiec na podstawie opisu ubrania uznał, że to najprawdopodobniej ona, zeszliśmy do kostnicy. Ciała z bliska nie widziałam, ponieważ nie weszłam do samej kostnicy, tylko stałam w drzwiach. Ale i tak widziałam wszystko – leżało tam kilka ciał, równocześnie znajdowało się tam kilka rodzin.
Ofiary identyfikowano na podstawie zębów. Dostarczono jeszcze dokumentację medyczną od stomatologów. Długo nie można było rozpoznać pilotów, ponieważ oni ucierpieli szczególnie mocno. Tłumacze pracowali również nad tłumaczeniem dokumentacji medycznej, którą przywieziono z Polski, w tym zwłaszcza dokumentacji stomatologicznej. Pamiętam szczegółowe opisy dotyczące pilotów. Ich rozpoznano po zębach. Tym, co bardzo utrudniło proces identyfikacji, było też to, że wiele ciał nie miało głowy. Nie wiem dlaczego, z czym to było związane. Ciało kobiety, z której rodziną pracowałam, właśnie głowy nie miało, rozpoznano ją więc po innych częściach ciała, o ile pamiętam. Czyli dosłownie wszystko było przez to utrudnione. Nie dość, że ci ludzie musieli identyfikować bliskie osoby, krewnych, to jeszcze dochodziły do tego takie straszne okoliczności, że ofiary rozpoznawano dosłownie po zębach, po jakichś plombach, urywkach. (...)
[Wdowiec] trzymał się bardzo dobrze, nie było żadnych problemów. On był oczywiście z synem, obaj byli całkiem zieloni, ale żadnych pretensji, żadnej histerii i niczego takiego z ich strony nie było. Generalnie rodziny zachowywały się na ogół w sposób opanowany, nie widziałam żadnych scen, choć nie wykluczam, że miały miejsce. Mieliśmy wielu psychologów, ani jedna rodzina nie schodziła do kostnicy bez psychologa i lekarza. Zorganizowano transport, a zatem te rodziny nie musiały o niczym myśleć. Przywożono ich, odwożono i na każdym etapie towarzyszyli im specjaliści. Z...