Na trzepakach, przed świętami, spotykają się dywany.
Małe, duże, kolorowe, marzą, aby być jak nowe.
Przybywają też chodniki, żeby ćwiczyć tu wymyki.
Stoją w kącie koło murka i te z wełny, i ze sznurka.
Wtem ze strachu wszystkie zbladły, grzywki z frędzli im opadły.
Przed czym trzęsą się jak liście? Przed trzepaczką oczywiście!
A trzepaczka – chuda, stara, podrapana jak maszkara –
Już podwija swe rękawy i zabiera się do sprawy.
– Wszystkie macie się kołysać, z najwyższego drążka zwisać!
Do wieczora – zgodnie z planem – zostaniecie wytrzepane!
Szepnął trzepak do chodnika: – Dobrze radzę, niech pan zmyka.
Przecież zaraz ta potwora będzie bić cię po twych wzorach!
Na to chodnik wystraszony, czarnym błotem wybrudzony:
– Już nie zdążę drogi panie, jak nic dziś dostanę lanie.
A trzepaczka zamach wzięła. Łup! Łup! Buch! Buch! I do dzieła!
Co się wtedy dziać zaczęło, jakby słońce gdzieś umknęło.
Kurzu wzniosły się tumany, zemdlał chodnik w czarne plamy,
Dywan zaczął lament wielki, w nerwach skubał swe frędzelki.
Inny kurzem się zakrztusił, mały włos, by się udusił.
Lecz trzepaczka – buch go w plecy – me klepnięcie kaszel leczy!
Bach! Bach! Bach! Buch! Buch! Buch!
– Brud to mój największy wróg.
W swojej pracy nie ustała, wszystkie pięknie wytrzepała.