Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzone.
Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje, kto szuka, znajduje, a temu, kto puka, będzie otworzone.
Ponoć.
Kilka słów o zdarzeniu.
"Czasu na reakcję nagle zrobiło się tak mało dlatego, bo pilotów uspokajały błędne informacje o wysokości lotu.
Załoga niewłaściwie oceniała wysokość: zamiast korzystać z wysokościomierza barycznego (który powinien zostać wyzerowany na poziomie lotniska), posługiwała się wysokościomierzem radiolokacyjnym, który mierzy wysokość nad powierzchnią ziemi.
Rzecz w tym, że przed lądowiskiem w Smoleńsku jest zagłębienie terenu, jar głęboki nawet na 60 metrów.
Gdy nawigator podawał kolejne parametry: „100, 90, 80, 60, 50, 40, 30 i – już krzycząc – 20” cały czas posługiwał się wysokościomierzem radiolokacyjnym.
Samolot tracił zbyt szybko wysokość nie dlatego, że opadał, ale dlatego, że wznosiło się zbocze jaru, niewidoczne dla załogi we mgle.
W pewnym momencie samolot znalazł się pięć metrów poniżej poziomu lotniska Smoleńsk-Siewiernyj.
Piloci nie wiedzieli o tym, bo wciąż byli nad powierzchnią jaru, trzykrotnie zahaczając o drzewa i krzewy.
Zemściły się w tej chwili i w tym miejscu braki w szkoleniu załogi.
Prowadzący samolot kpt. Protasiuk nie odbył ćwiczeń lądowania na lotnisku takim jak smoleńskie, gdzie nie było systemu niezbędnego, by zadziałał autopilot.
W 2008 roku przeszedł tylko przyspieszony kurs pilotażu na Tu-154M.
Pełnego szkolenia nie przeszedł też mjr Grzywna.
A nawigator, por. Artur Ziętek, w ogóle nie miał uprawnień nawigacyjnych.
Jedynym członkiem załogi, który spełniał wszelkie wymogi, by latać Tupolewem, był technik pokładowy Andrzej Michalak ".
Jemu jednemu, jedynemu, na jego pukanie- owe drzwi zostały zapewne otwarte.
Copyright 4157 @ maska33