[34116097]

Niebieskie szaleństwo.
Przyszła wiosna i jak co roku, wraz z jej nadejściem pojawiła się niebieska gorączka. Ludzie z lekkim obłędem w oczach zaglądali do przydrożnych rowów i bagiennych kałuż, w poszukiwaniu niebieskich żab. Szał istny i wariactwo jakieś. Co się ktoś nie odezwie, to od razu o niebieskich żabskach gada. Więc, w tym roku, przyrodzie na przekór, postanowiłam, że się nie dam. Żadnych niebieskich płazów. O nie! Będę zamykała oczy przy każdej kałuży , przy każdym rowie. Nie owładnie mną to niebieskie szaleństwo.
I jak to na początku bywa z wszelkimi postanowieniami, szło mi bardzo dobrze, wręcz rewelacyjnie. Plan był prosty, zastąpić to zaniebieszczenie czymś innym. Zająć mózgownicę i oczy. Skierować myśli na inny tor. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Poranek spędziłam na unikaniu tematu niebieszczaków i zajęłam się szukaniem łosi na rozlewiskach. Pomysł był genialnie prosty. Od piątej trzydzieści do szóstej trzydzieści, kiedy to definitywnie okazało się, że łosie maja mnie głęboko w nosie. Wschód przeminął jak sen złoty a wraz z nim szansa na sensowne fotki. Jak niepyszni zwinęliśmy się do domu. Druga część planu to drzemka. Słonko wzeszło już zbyt wysoko i ostre światło psuło każde ujęcie.
Śniadanie i kawa na świeżym powietrzu smakowały wybornie i tylko zaostrzyły apetyt na spanie. Boska drzemka nie trwała jednak zbyt długo. Pierwszego dzwonka starałam się nie słyszeć, drugi lekko mnie zaintrygował a trzeci skutecznie postawił na nogi. Bagienny krążownik przyjaciółki, żartobliwie zwany przez nas miotłą, postanowił definitywnie wyzionąć ducha. I choć nie jest to wielkich gabarytów samochodzik, to jednak sam się odholować nie chciał. Rad nie rad pojechaliśmy ratować sytuację. Miotła jak gdyby nigdy nic, stała sobie na wąskim grądzie. Tylko, że maską w niewłaściwym kierunku. Radośnie przeturlaliśmy ją w poprzek, celem zawrócenia. I tak już zostało. Koleiny, dołki i dołeczki nie dpozwoliły nam jej ruszyć ani w przód ani w tył. W sumie to nam się nigdzie nie spieszyło, wiedzieliśmy, że prędzej czy później ktoś się zjawi. W końcu, miotła utknęła na drodze, którą podążają spragnieni przyrodniczych spotkań ludzie. Tak też się stało. Cztery osoby to już coś. Więc, bez dalszych problemów obróciliśmy samochodzik we właściwą stronę. Od tej pory szło jak spłatka. Pięćdziesiąt kilometrów holowania i po sprawie. Dopiero pod domem zauważyliśmy, że przednie koła nie trzymają się jednej linii. Niebieskie żabska odeszły w zapomnienie. Dyskusja co dalej z autkiem przyćmiła resztę popołudnia. Ale jak to zawsze bywa ze złą godziną „maupa” przeleci nad głową w nieodpowiednim momencie. Usłyszy co nieco i plany pokrzyżuje. Błękitne pokurcza rozrechotały się w kałuży tuż pod samymi stopami. Co gorsza była ich garstka , taka w sam raz do fotografowania. Tak całkiem na dobicie , pięknie wyłaziły na małą przestrzeń czystej wody , pomiędzy słomkowymi krzakami. I choć stawałam na głowie żeby ich nie widzieć, to nie dało się. Były! Były piękne. A niech to szlak! Jeszcze próbowałam łapać się argumentów, że są daleko i trzeba wejść do wody ale były to tylko kiepskie wymówki. Od początku wiedziałam, że do nich polazę. Kilka dni cudnie ciepłej pogody, nagrzało wodę w bajorku. Skoro żaby moczarowe uznały, że jest ciepło to pewnie tak było. Ale dla żaby a nie dal nas. Z ociąganiem włożyłam krótkie kalosze. Trochę to było pozbawione sensu, bo żabska kłębił się na środku bajorka. Licząc na to, że kaloszy wystarczy powoli weszłam do wody. Pierwsze dwa kroki napawały optymizmem. Woda sięgał ledwo do kostek. Dalej było równie płytko. Zapowiadało się miłe i suche fotografowanie. Moczarówki przetrwały wszystkie nasze subtelne zabiegi z rozstawianiem aparatów. Statywy zanurkowały w bajorku, najniżej jak to było możliwe. Aparaty zawisły ciut powyżej tafli wody a niebieszczaki powróciły do swoich spraw. Sytuacja prawie idealna. Prawie bo po trzydziestu sekundach wyginania się jak mistrz jogi, którym nie jestem uświadomiłam sobie, że nie ma mowy o żadnym fotografowaniu w tej pozycji. Nie mam najmniejszych szans nawet zbliżyć oka do wizjera żeby się nie skapać. Okazały pan żab, rozwiązał dylemat w kilka chwil. Skoczył na pływając wyspę skrzeku , rozparł się jak basza i zaczął swoje miłosne kumkanie. Po chwili dołączył do niego drugi i trwały tak przez chwilę. Rad nie rad trzeba było klękać i bić pokłony przed tymi aktorami.
Wdech i prawa noga wylądowała na kolanie. To utwierdziło mnie w przekonaniu , że woda wcale się jeszcze nie nagrzała. Okrótecznie zimna ciecz wlała się do kalosza i nasączyła spodnie. Miałam nadzieje, że obejdzie się tylko na jednej przemoczonej nodze. Na moment zapomniałam o niewygodach, bo osiągnęłam upragniony cel. Przy odrobinie poświecenia mogłam prawie swobodnie zajrzeć w wizjer aparatu i co nieco w nim widzieć a punktem ostrzenia wycelować w żabę. Wystarczyło tylko zamoczyć nieco więcej nogi , tak mniej więcej do pośladka, brzuchem musnąć nieznacznie wodę, szybko go wciągnąć, i łokcie trzymać rozpostarte jak skrzydełka. Luz blues i orzeszki. Powoli morderczy aerobik dawał w kość. Co ja brzuch wciągnę, on po paru minutach z elektryzującym dreszczem przypominał gdzie zaczyna się tafla lodowatej wody. Gwałtowny wdech psuł , wypracowaną z trudem pozycje fotograficzną. I tak w koło Macieju przez kilkanaście minut. (Praca dla akrobaty – gwarantujemy zimno, kąpiele błotne oraz zdrowotne pijawki.) W końcu zamoczona noga zdrętwiała na dobre. Cóż było zrobić. Żaby się rozkręciły i nie było mowy o przerywaniu fotografowania. W ślad za prawą, powędrowała lewa noga. Zimna woda po raz kolejny mnie zelektryzowała i spięła wszystkie mięśnie. Poza brzuchem, ten miał już serdecznie dość pracy na wdechu, „skrzydełka” też jakoś tak opadły. I łokcie, o dawna, moczyły się swobodnie w bajorku. Teraz dopiero zyskałam pełna swobodę i dostęp do wizjera. Przestałam widzieć rozdwajający się obraz, zwiększyłam zakres ruchu aparatem i w końcu mogłam zapanować nad kompozycją. Woda po dwóch godzinach stała się subiektywnie cieplejsza. Co miałam zamoczyć od dawna było mokre a to co miało pozostać suche, tez było mokre. Czyli wszystko wróciło do normy. Mojej normy. Pozostało jedynie wytrzymać jeszcze troszkę, poprawić kilka kadrów i uświadomić sobie, że nie ma co się zarzekać i zapierać. Na wiosnę i tak dopadnie człowieka niebieska klątwa.
Po trzech godzinach wylałam wodę z kaloszy. Przebrałam się w suche ubranie i zjadłam resztki kolacji w moczarowym towarzystwie.

ewik57

ewik57 2018-05-10

Warto było dla takiego ujęcia.
Genialna fotografia.

atiseti

atiseti 2018-05-10

Świetna opowieść na takie gorąco jak dziś :))))
Żeby tak się poświęcać dla fotki ......
Ale to nie fotka ..... to mistrzostwo świata, czekam na więcej :)))

maciek2

maciek2 2018-05-11

Już za sam opis masz u mnie Nobla i nominację na Prezydenta RP. Gratuluję. Też po pierwszej kąpieli !

mpmp13

mpmp13 2018-05-11

Jestem tego samego zdania co "maciek2" . Tobie ukłony ślę i proszę o więcej opowiadań.

orioli

orioli 2018-05-11

Do tej przyjemności dorzuć tabuny komarów, szalejące od kilku dni i gzy, które już ostrzą swoje "narzędzia" :-)

mum52

mum52 2018-05-12

O matko, jakie cudne pisanie!!! Nobel się należy zdecydowanie :-) Za poświęcenie to jakiś porządny strój.. płetwonurka może ;-) Serdeczności moc posyłam zauroczona fotą i opisem ;-)

mariol7

mariol7 2018-05-15

Z przyjemnością i uśmiechem przeczytałam, fotkę pokontemplowałam takoż. :-)

re: No, tymczasem nie ma na sprzedaż, choć puste są. :-)

dodaj komentarz

kolejne >